niedziela, września 10, 2006

Jay-Z @ Coke Live Festival 2006


zdjęcia dzięki onet.pl


Widziałam króla, mogę umrzeć.

Tak powinnam napisać ale niestety moje odczucia po koncercie Jaya-Z są dość niejednoznaczne. Ale zacznijmy od początku.
Na koncert postanowiliśmy telepać się pociągami z Łodzi do Krakowa gdyż doszłam do wniosku że ja nie będę po nocy jeździć zmęczona samochodem i chcę się napić piwa. Jak się okazało później powrót o 4:10 w nocy po koncercie był niezłym hardcorem. Do Krakowa dotarliśmy około godziny 18 i postanowiliśmy udać się na piwko (byłam z chłopakiem i Shortem czyli naszym kumplem). Trafiliśmy w bramę do Pubu Popularnego, który raczył w miarę tanim piwem i muzyką heavy metalową. Niezły wstęp do Jaya-Z :) Metale spoglądali na nas dziwnie podczas gdy walczylismy z maszyną do rzutek. Był ubaw. Ze starówki uderzyliśmy z buta na stadion co też zajęło trochę czasu. W rezultacie byliśmy na miejscu około godziny 20. Na głównej scenie silili się VavaMuffin i nie robili na nas wrażenia. W podobnej atmosferze przeleciał nam występ Tatiany Okupnik czyli wielkiej gwiazdy Blue Cafe. Podczas gdy ona wykrzykiwała ze sceny swoje żałosne teksty my popijaliśmy piwko, potem minęliśmy ja obojętnie udając się na jedną z mniejszych scen – scenę czarną. Grał tam w tym momencie DJ Deszczu Strugi, który zapodawał niezłe hiciory. Wytańczyłam się i ogólnie było dość fajnie. (You don’t have to be rich to be my girl, don’t have to be cool to rule my world!). Olałam tez niestety proszę państwa scenę czerwoną czyli klubową. Moja stopa na niej nie stanęła – nie wiem co się tam działo. Sorry.
Po Tatianie i trzecim piwku na scenie pojawił się Shaggy, na którego się strasznie zawzięłam i nie chciałam oglądać ale w końcu jednak na jego występ trafiłam i powiem wam jedno – nie wiem czy to piwo, czy to że było mi zimno i chciałam poskakać czy może to że inni się tak fajnie bawili ale – bardzo mi się podobało. Shaggy wystąpił z żywym bandem, był wszechobecny na scenie, szalał, był pełen energii i choć jego utwory wiadomo jakie są to cały jego występ wzięty do kupy wypadł naprawdę profesjonalnie. Mimo tego że Shaggy to na świecie artysta trzeciej kategorii to widać było, że polskim artystom nawet do tej trzeciej kategorii bardzo dużo brakuje.

Na Jaya wbiliśmy się możliwie blisko sceny i czekaliśmy w podnieceniu. Jay nie kazał na siebie długo czekać, nie odstawiał jakichś gwiazdorskich wejść. Po prostu wyskoczył i zaczął rapować. Wraz z nim na scenie był Memphis Bleek oraz DJ Green Lantern oraz jakiś DJ którego nie znam. Mam wrażenie że DJe troszkę nie dorastali do Jaya i w sumie nie popisali się niczym od siebie. Jay-Z był jak zwykle w stu procentach opanowany, rapował świetnie, chwilami trochę się popisywał swoimi zdolnościami. Zagrał m.in. What More Can I Say, 99 Problems, H to the Izzo, That Nigga Jigga, wstawił niestety swoje rapy z Beyonce - moment z Bonnie & Clyde, Crazy In Love i Deja Vu. Było także Girls Girls Girls i Song Cry (których fragmenty usłyszycie na filmiku który nagrałam), Money Ain't a Thing, Can I Get a ... ?
Jay-Z uczcił tez pamięć Notourious B.I.G., 2paca, Aaliyah, Jam Master Jaya grając fragmenty ich utworów. Pojawiło się też Hard Knock Life i Dirt Of Ya Shoulder. Potem Jay uciekł ze sceny i oczywiście pojawił się na dwa bisy na które złożyły się Big Pimpin i Encore.
Oczywiście nie wymieniłam chyba wszystkiego i kolejność może być zjebana – buziak za podpowiedź granych utworów dla mojego chłopaka, który zdzierał gardło na każdym kawałku :)
Co do samego występu. Nie był żadnych rewelacji. Jay-Z należy do artystów, którzy nie muszą się podpierać efektami (no, było parę wybuchów na scenie) żeby zagrać dobry koncert bo mają dobry repertuar. Tylko – właśnie – czy to był najlepszy możliwy repertuar Jaya-Z? Hm, śmiem wątpić. Jigga zdecydowanie postawił na hiciory, które znają wszyscy – nawet Ci którzy go nie znają a to niekoniecznie są jego najlepsze kawałki. Dodatkowo mam zastrzeżenia co do tego czy naprawdę dał z siebie wszystko. Miał słaby kontakt z publiką – w zasadzie najmocniejszym momentem zbliżenia z ludźmi było wciągnięcie na scenę chłopaszka, który podobno znał jego wszystkie teksty. Oczywiście chłopaka zjadła trema a Jay zbył tę sytuacje i powrócił za mur oddzielający go od publiczności. Było oczywiście profesjonalnie, perfekcyjnie, bez wpadek. Kurwa, to był żywy Jay-Z, czemu ciągle wybrzydzam?
Może przez to, że dwa miesiące wcześniej jego podopieczny Kanye był tak porywający…
Tak czy inaczej o 2 zwinęliśmy się do domu, zaraz po tym jak Dizkee & The Headnods skończyli swój występ na czarnej scenie (tez niezły btw). O swojej ciężkiej podróży do domu nie będę opowiadać bo uśniecie. Dam parę fotek (było ciemno jak już dotarliśmy i niewiele mi wyszło), dam tez filmik który nagrałam w czasie koncertu Jaya-Z.

Widziałam króla, mogę umrzeć?

Jay-Z at Coke Live Fest - Girls girls girls & Song Cry

Moje niezbyt udane ale zawsze zdjęcia:



Panowie nudzą się w drodze na koncert. Główna scena wieczorem. Pierwsze piwko. Czarna scena - gra DJ Deszczu Strugi.


Plakat przed głowną sceną. Ja na parkiecie przed czarną sceną. Moja wycieczka ogląda set DJa DS. Koleżanki Shorta tańcują.

Wiem, że nic nie widać na tym zdjęciu na którym jestem ja ale to moje jedyne zdjęcie z wyjazdu. :P

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

A to Ty stałaś obok? Do tej pory nie jestem pewny...

siostra pisze...

tak to ja byłam, szefie :P

Anonimowy pisze...

Kurde, to przepraszam, trzeba mnie było kopnąć czy coś. :)

riot_act pisze...

ja pewnie też miałbym mieszane uczucia. jay to aż jay i tylko jay zarazem ;)

fajnie, że się dobrze bawiłaś, że widziałaś jay'a no i oczywiście, ze nam to wszystko ładnie opisałaś ;)

Anonimowy pisze...

ja nie mam mieszanych uczuc wcale. bylo bardzo dobrze. poza tym jego repertuar to bylo to samo co madison square garden oprocz kawalkow z pierwszej plyty, drugiej plyty i excuse me miss again :) pozdrawiam